Budzik 6ta. Zaskoczył mnie chociaż obudziłam się o 3:10 z wrażeniem wypoczęcia… jednak ucieszyły mnie te trzy dodatkowe godziny. Wyłączam i siadam po ciemku na łóżku. Krótka medytacja. Tarcza. 

Zbieram przygotowane przed spaniem ciuchy, rozbieram się i po ciemku ubieram. Nie wiem kto śpi na łóżku na przeciwko. Wiem, że ma na imię Sabine i ze jest z Holandii. Wróciła późno, nie poznałyśmy się wczoraj. Ale zostawiła mi list. Że mam pościelone i że pomarańczowe ręczniki są dla mnie. Że mogę wziąć prysznic. Że zaczynam pracę o 9:30 i żebym nie przychodziła przed czasem. Odp jej na dole kartki, czerwonym długopisem, przywitania i grzeczności po holendersku. I dalej po angielsku, że wstaję o 6tej, bo idę z resztą Zespołu (który poznałam, bo czekał na mnie z kolacją) przywitać wschód słońca na Wulkanie. 

Wychodzę, ciemno. Widać kilka gwiazd, ale nie one są najważniejsze. Najważniejszy jest uśmiech Shivy. Jaki niesamowity rogalik! Uśmiecham się, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Idę umyć zęby i robię masaż twarzy, wypijając resztę wody z czarnego bidonu Nike, ostatniego przed wyjazdem prezentu od Mami. 

Do kuchni. Zamknięta…. chce mi się strasznie pić, do tego jestem w niezłym szoku, po tym jak zobaczyłam różowy mocz spływający po muszli… dopiero po jakimś czasie skojarzyłam, że wczoraj na kolację zjadłam talerz buraków… Wniosek z tego taki, że po 70-ciu godzinach postu, jak się najecie buraków, to za kilka godzin będziecie sikać na różowo, nie bójcie się tego różowego moczu, tak to działa. Po stresie. 

Robię gimnastykę czarownic i końcówkę qi gong, kiedy wybija 6:30, a wszędzie ciemno, nikogo nie ma. Rozmyślili się? 

Za chwilę zapala się światło w pokoju Katariny. Jakiś czas potem u Marii i Lucasa. Wychodzą spóźnieni, napełniamy bidony, oni wiedzieli gdzie jest klucz do kuchni. I w drogę.

Jest ciemno. I wieje strasznie. Ale mi wiatr niestraszny, bo zabezpieczam się szalem. Katarina dopytuje, czy na pewno zdążymy wrócić na jej klasę jogi. 

Szczyt wydaje się bardzo daleko. Lucas opowiada, że pójdziemy na przełaj, przez pola, żeby zaoszczędzić drogi, uprzedza, że warunki są nienajlepsze, ale skoro on dał radę to i my damy. Będzie trzeba przeskoczyć przez jeden płot. Niebawem do niego docieramy. Idziemy kawałek wzdłuż, właściwie to nie płot, tylko mur ułożony z kolczastych kamieni powstałych po zastygnięciu lawy, jak domniemam sobie w głowie. Znajdujemy miejsce, wgramalamy się jedno po drugim i skaczemy. Spojrzenie za siebie, pierwsze dzisiaj, i jakie miłe zaskoczenie – w ciemności widać oddalającą się i delikatnie oświetloną wioskę. 

Kilka kroków na przód i wybuchamy śmiechem, choć ust lepiej nie otwierać, tak wieje. Kolejny płot… Jesteśmy w pułapce…

Powtórka z rozrywki, choć inaczej wyglądał w telewizji skok przez płotki. Lucas skacze pierwszy i dżentelmeńsko podaje rękę wszystkim Pannom. One nie korzystają, ja owszem, czemu by nie poczuć się przez moment podwulkanową damą?

Za chwilę już piecze mnie gardło. Niebo przed nami zaczyna szarzeć i powoli widać kontury chmurek. Poszarpańców. I osłania się rząd wulkanów, jeden, ten po lewej, jakby dymiący leniwie…

To po czym stąpamy nie przypomina pola, raczej gruzowisko. Korzystam ze światła rzucanego przez telefon Katariny, starając się jak najwięcej korzystać z ostrości własnego wzroku. 

Robi się coraz bardziej pod górę, nam jednak udaje się trafić na drogę, Jej! – pohukujemy cicho. Niedługo trwa owa radość. Za kilkaset metrów Lucas informuje, że znowu schodzimy z drogi i idziemy na krechę.

Sylwetka dwóch wzgórz coraz bardziej się wyostrza. Lucas pokazuje obniżenie pomiędzy wzgórkami z informacja, że tamtędy będziemy wchodzić. No i wchodzimy. Oni nie zwalniają, choć iść coraz ciężej. Wieje coraz bardziej, a ostre kamienie przeobraziły się w żwir obsuwający się pod stopami. To tak jakby robić krok do przodu i cofać się bezwładnie o pół kroku w tył. Dokładnie tak byśmy mogli zmierzyć przemierzanie tej trasy. Dziękuję w myślach, że jestem w traperach, a nie w trampkach, jak oni. 

Mówiłam już, że im wyżej, tym wieje bardziej? Po co to mówiłam…

Ale widać już ocean… jestem na wyspie. Na drugiej, co do wielkości wyspie archipelagu hiszpańskich Kanarów. Na kanary, nie do wiary…

Chyba nie byłam nigdy na takiej dużej wyspie. Czy byłam na jakiejś wyspie? 

Lido Di Venezia. Nie przychodzi mi do głowy żadna inna…

Widać ocean, to stamtąd tak wieje. Wiatrem lodowatym, aż w gardle piecze. Dobrze, że nie sypie pyłem w oczy. Dziękuję. 

Coraz bardziej oddalamy się od siebie, bo wchodzenie coraz bardziej równoważny się ze zjeżdżaniem. Bezpieczeństwo, nie ma co rozmyślać o tym, że każdy krok prowadzi do dalszego życia, nie ma co rozmyślać, trzeba się skupić na krokach. A do szczytu jeszcze daleko. 

Coraz jaśniej, coraz piękniej. W końcu docieramy na mostek łączący wzgórza. Krótki przystanek. Woda. Widoki. Z jednej strony równina prowadząca do plaży, a na niej raz po raz poukładane to kręgi, to kwadraty z głazów, kamieni, kamyczków… 

A z drugiej kraina wulkanów. Mniejszych, większych, na tym jednym po lewej, obłoki zawiesiły się jak chmura dymu, ale wiem, że nie wybuchnie. 

Coraz bliżej, Maria już jest na szczycie. Ale to nie szczyt przyszliśmy tu oglądać, wręcz odwrotnie, spód. Weszliśmy na szczyt, by móc podziwiać dno.

W głowie się nie mieści.

Ciężko mi coś z siebie wydusić. 

Czegoś takiego jeszcze nie widziałam…

Dno wulkanu.

Oczywiście nie od razu. Zbliżamy się powoli, malutkimi kroczkami. W milczeniu. Jesteśmy tu sami.

Po kilku minutach przewodnik Lucas się wyrywa, to jego drugi raz na wyspie. Opowiada, że jego znajomy widział tu raz faceta medytującego na spodzie. Rozglądamy się z przerażeniem, jak on tam zszedł. Rozmawiamy o energii, podsumowując, że wystarcza nam ta z pierścienia krateru. Born to be wild, ale innym razem. Challange accepted? 

Zaczynam robić zdjęcia i panoramy. Jedna ręka nie chce, druga już myśli czy je opublikuję… 

  • Chodźcie, pokaże wam coś – zagaduje przewodnik.

Schodzimy odrobinę niżej, nie podoba mi się ten fakt, jeszcze się nie nacieszyłam widokiem. Stajemy, a Luc oznajmia, że próbował stad echo. Krzyczy: ahoy!

Masa!!! Jak to się mówiło w gimnazjum, czyli coś niesamowitego! Wiatr porywa i wygłusza dźwięk z niesamowitą prędkością, prędkością dźwięku! Po to, żeby za sekundę odtworzyć go wiele mil dalej. Kilometrów, poniosło mnie… 

Wracamy jeszcze na chwilę na górę. Słońce nie może wygrzebać się z piernatów, długa pobudka, wrzuciło drzemkę i zasypuje się jeszcze bardziej poduchami. 

Trzeba wracać, oni muszą, ja mogłabym tu jeszcze zostać z godzinę, czy dwie, tylko jak ja znajdę naszą wille, jak cała wyspa jest obsypana takimi samymi białymi willami. 

Dziękuję Katarinie za to ujęcie. Cóż za piękne zdjęcie! Co nie?

Przecież jeszcze tu wrócę, mam czas. Wulkan poczeka. Jeszcze bym ich chciała nauczyć jak obudzić węwnętrznego smoka – to jedno z ćwiczeń na aktywawanie energii Kundalini, idealnie pasujące do Wulkanu, ale warunki atmosferyczne nie sprzyjają na ćwiczenia, szczególnie oddechowe. 

Droga w dół jest przezabawna! 

Można śmiało zrzucać nogi, a stopy zjeżdżają z szuflami żwiru, dźwięcznie, bezboleśnie, potężnie i jakoś tak powiększająco! Czuję się jak transformer! Jestem transformersem! Wielką maszyną sunącą i niszczącą, wszystko rozsypuje się w gruz spod moich wielkich, mechanicznych nóg. 

Myślę o tym, jakim unikalnym miejscem jest ten wulkan, ta wyspa, ten ocean, to wszystko! Że nie zabrałabym tu na spacer rodziców, czy większości znajomych. Mało kto pokonałby taka trasę, w takich warunkach.

Jest już jasno. Obłoki nad wulkanem rozżarzyły się żółtym światłem. Ciągle staję, żeby się odwrócić i je porównać. Nie oglądam się w marszu. Bezpieczeństwo. Moje w moich rękach. 

Jest jasno, a moja twarz coraz bardziej się uśmiecha. Co ja odkrywam! Co ja odkryłam! Co za odkrycie! 

Przecież to nie jest gruzowisko! Ze sceptycyzmem stąpałam po drodze na górę zastanawiając się gdzie jest ta żyzna ziemia podwulkaniczna, o której uczyli w szkołach? Przecież tu jest pustynia! I to jaka ostra! Tak myślałam na początku, ach, jak bardzo się myliłam!

Odkrycie napełnia mnie niesamowitą energią! Jestem geologiem! Chce badać te ziemię! Jaka jest różnorodna, jaka kolorowa! Jakie rośliny, nigdy podobnych nie widziałam! I cmentarzyska ślimakowych muszli, musiało tu być podmokle niedawno, bo skąd tu one na wierzchu? 

Więc tu jest życie! Musi tu być! Chce je odkrywać! Wszystko takie nowe! Takie nieznane, takie wyjątkowe! 

Coraz bardziej, chcę tu zostać dłużej, ale oni na mnie czekają, więc doganiam, nie chce marnować ich czasu, w końcu im się spieszy. 

Nie chce mi się nawet gadać…

Usta w WOW uformowane…

Nowy świat…

Mój Nowy Świat…

AGNIvedaa. 



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *